piątek, 13 grudnia 2013

Harrison ikona kina!

Chociaż filmy z jego udziałem zarobiły ponad sześć miliardów dolarów, nie uważa się za hollywoodzkiego gwiazdora, lecz za pracującego aktora, zaangażowanego w ochronę życia na naszej planecie.

Wallice Avery: Dorastając w Chicago, grał pan w bejsbol?

Harrison Ford: Rzadko. Nie byłem zbyt wielkim fanem bejsbolu. Oczywiście, chodziłem z rodziną na Wrigley Field (stadion – przyp. red.), ale z tamtych wypraw bardziej pamiętam murawę niż same mecze. Kwadrat nieprawdopodobnej zieleni w samym środku miasta robił wrażenie na każdym mieszkańcu Chicago, a co dopiero na dzieciaku. Sam bejsbol mnie nie interesował, zresztą, jeśli miałbym być szczery, żadna dyscyplina sportowa nie wywoływała szybszego bicia mojego serca. Co prawda, grałem w małej lidze i nawet rozegrałem półtora meczu, ale przerosła mnie cała ta atmosfera towarzysząca rozgrywce, rodzice żądni zwycięstwa i jeszcze bardziej spragnione go dzieciaki. My, rodzina Fordów, nigdy nie wróciliśmy na boiska małej ligi.

WA: Jakie dzieciństwo miał Harrison Ford?

HF: Ciekawe. Wychowywała mnie para lewicowców. Rodzice nie praktykowali żadnej religii, chociaż mój ojciec był wychowywany jak katolik, a matka była Żydówką. W naszym domu zawsze obowiązywał jasno sprecyzowany kodeks etyczny, dorastałem z bardzo silnym pojęciem indywidualnej moralnej odpowiedzialności. Byłem pierwszą osobą z rodziny, która poszła do college’u. Pochodzę z niezamożnej klasy średniej, więc rodzice musieli bardzo ciężko pracować, żebym mógł zdobyć wykształcenie. Było trudno, bo nie lubiłem szkoły, nie miałem też wystarczająco silnej wewnętrznej motywacji. Zmieniło się to dopiero w college’u, kiedy poznałem grupę fantastycznych młodych ludzi, dzięki którym nauczyłem się grać i występować publicznie. Nie tylko pokonałem swoją nieśmiałość, ale także znalazłem cel.

WA: Postanowił pan zostać gwiazdą filmową?

HF: Absolutnie nie! Nigdy nie planowałem bycia gwiazdą filmową. Nigdy nawet nie pomyślałem, że mogę być kimś więcej niż aktorem charakterystycznym, który znika w granych przez siebie rolach. To było moje pragnienie. Kiedy wchodziłem do biznesu, nawet nie znałem nazw hollywoodzkich wytwórni. Byłem przeszczęśliwy, podpisując kontrakt na 150 dolarów tygodniowo. Potem szybko nauczyłem się, że studia filmowe nie mają szacunku dla osób, które chcą dla nich pracować za taką kwotę. To była bolesna, ale bardzo potrzebna każdemu aktorowi lekcja.

WA: Naprawdę nie myśli pan o sobie jako o hollywoodzkim gwiazdorze?

HF: Nigdy. Jestem pracującym aktorem. Chcę robić dobre filmy, które odniosą komercyjny sukces i ludzie chętnie będą je oglądać.

WA: Komercyjny sukces jest dla pana tak ważny?

HF: O tak.

WA: Wielu aktorów powiedziałoby coś w stylu: „Zamierzam zagrać w „Indiana Jones 12”, by potem sfinansować trzy filmy, które są bliskie memu sercu, i nieważne, czy zarobią pieniądze, czy nie”. Pana postawa wynika z chęci zajęcia się handlową stroną show-biznesu?

HF: Kategoryczne: nie! Jestem bardzo, ale to bardzo zainteresowany utrzymaniem swojej użyteczności i postrzegania mnie jako kogoś wartościowego. Ale nie skupiam się tylko na karierze, a dokonując wyborów, nie kieruję się jedynie względami komercyjnego sukcesu. Magnesem może być samo nazwisko reżysera, z którym bardzo chciałbym pracować, albo historia, z którą czuję jakąś specjalną więź.

WA: A zwolnienie kariery? Celowo pracuje pan teraz mniej niż dziesięć lat temu?

HF: Jestem starym facetem. Nie ma zbyt wielu ról dla facetów w moim wieku, a większość tych, które są, gra Clint Eastwood. Ale nie narzekam. Nie muszę zawsze grać głównego bohatera, aby dobrze się bawić i cieszyć pracą. Zresztą uwielbiam mieć czas wolny, bo wtedy mogę robić inne rzeczy, na przykład być mężem, ojcem i dziadkiem.

WA: Clint Eastwood powiedział, że teraz więcej pracuje, ponieważ wybiera takie role, których jeszcze pięć lat wcześniej nie mógłby zagrać. Czy zdarza się panu myśleć tak samo?

HF: Nie. Postawmy sprawę jasno: Clint to zupełnie inny facet niż ja. Jest też reżyserem, a ja nigdy nie chciałem reżyserować, bo to najcięższa praca na świecie. Nie tylko zabiera ci mnóstwo czasu, ale także nie jest wystarczająco dobrze płatna. Bob Hoskins stwierdził, że reżyserowanie filmu „Szrama” przypominało zadziobywanie na śmierć przez pingwiny, a Bill Murray po nakręceniu „Łatwego szmalu” powiedział, że reżyser ma siedem razy więcej pracy za te same pieniądze. Obydwaj to naprawdę mądrzy faceci, więc ich doświadczenia utwierdziły mnie w przekonaniu, że reżyserowanie nie jest mi pisane.

WA: Ale granie w kasowych hitach tak. Filmy z pana udziałem zarobiły ponad sześć miliardów dolarów.

HF: Prawdziwi faceci, a przecież obaj nimi jesteśmy, nie rozmawiają o pieniądzach. (śmiech)

WA: A o byciu sławnym?

HF: Nie ma nic dobrego w byciu sławnym. Zawsze myślisz: „Jeśli odniosę sukces, będę mógł wybierać wśród wielu możliwości”. Nigdy nie dostrzegasz, że ceną sławy jest całkowita utrata prywatności. To brzemię każdego. Gdy nieoczekiwanie stałem się sławny, nigdy się z tego nie cieszyłem. Fakt, możesz dostać stolik w każdej restauracji lub bez problemu umówić się na wizytę u lekarza. Ale co to jest warte? Nic. Oczywiście doceniam, że jako „sławny” aktor mam prawo wyboru projektów, w których chcę wystąpić, kontrolowania scenariusza na etapie realizacji filmu i udziału w sprzedaży gotowego produktu. Jednak ta wolność nie zwróci mi prywatności.

WA: Przez 47 lat kariery zagrał pan wielu bardzo odważnych facetów. Czy patrząc w lustro, widzi pan w sobie bohatera?

HF: Zdecydowanie nie. I wyjaśnijmy coś sobie: wcale celowo nie wybieram takich ról. Od zawsze interesowało mnie granie facetów, którzy znaleźli się w niezwykłych sytuacjach, wymuszających odważne, czasem wręcz brawurowe zachowanie. Nie powiem nic odkrywczego, ale o wiele prościej jest grać bohatera na ekranie, niż być nim w życiu.

WA: Kogo więc w realnym świecie nazwałby pan bohaterem?

HF: Znów nie będzie to nic odkrywczego. Bohater poświęca siebie, by służyć ludzkości. Jego wysiłek nigdy nie jest odpowiednio wynagrodzony, a bezpieczeństwo zawsze zagrożone. To policjant, strażak oraz każdy, kto troszczy się o przyszłość świata.

WA: Czyli także ekolog, którym jest pan od lat.

HF: Rzeczywiście, jestem ekologiem. Najpierw zostałem właścicielem kawałka ziemi w Jackson w stanie Wyoming, potem poznałem nowych sąsiadów i okazało się, że wielu z nich zaangażowało się w działalność CI (Conservation International, organizacja non-profit z siedzibą w Waszyngtonie, zajmująca się ochroną wszystkich żywych organizmów na Ziemi – przyp. red.). Wystarczyło kilka rozmów, żebym poczuł się współodpowiedzialny za życie na naszej planecie.

WA: I zaczął działać w CI?

HF: Tak. Nigdy nie chciałem być tylko rzecznikiem ze sławnym nazwiskiem. Od początku postawiłem sprawę jasno: chcę uczestniczyć w każdym projekcie, wnieść nową energię. Ludzie, którzy pracują dla CI, to przede wszystkim naukowcy, którzy rozumieją, że nauka musi wspierać polityków. Degradacja środowiska może trwać latami, ale jej wpływ na ekonomię obserwujemy każdego dnia. Chcemy, żeby ludzie zrozumieli, że natura nie potrzebuje ludzi, ale oni potrzebują natury. Ludzka populacja może całkowicie zniknąć, a natura nadal będzie się rozwijać i leczyć. Potrzebujemy nienaruszonej i pełnej energii natury, aby wspierać samych siebie. To ona dostarcza ludzkości świeżego powietrza, czystej wody, zapylaczy dla naszych upraw, odnawialnych źródeł żywności oraz środków wykorzystywanych do leczenia. My powinniśmy odkryć i chronić te zasoby.

WA: A znajduje pan czas na stolarkę?

HF: Niestety, nie tak dużo jak chciałbym, więc straciłem swoje wcześniejsze umiejętności. Ze stolarką jest tak jak z grą na skrzypcach. Musisz dużo ćwiczyć, jeśli chcesz stworzyć coś pięknego. Pamiętam, że kiedy jeszcze byłem stolarzem, pracowałem raz z panią architekt wykształconą w ZSRR. Gdy powiedziałem jej, że jest mi ogromnie przykro, ale chcę zmienić jeden z projektów o pół cala, usłyszałem od niej: „Nie ma ograniczeń dla lepszego”. Te słowa stały się moim credo zarówno wtedy, gdy utrzymywałem rodzinę ze stolarki, jak i później, gdy już zostałem aktorem. Ostatnio uświadomiłem sobie, że na planie jestem rzemieślnikiem, a nie artystą. Każdą rolę mam dokładnie „rozrysowaną”, tak jak wcześniej rysowałem wzory mebli, które wykonywałem. Nie oceniam swoich filmów z artystycznej, tylko z rzemieślniczej perspektywy.

WA: Jakiej rady udzieliłby pan dziś młodemu, zaczynającemu hollywoodzką karierę Harrisonowi Fordowi?

HF: Nie poddawaj się, dzieciaku. Większość młodych ludzi przyjeżdżających do Los Angeles poddaje się i wraca do domu. Czasem może się zdarzyć, że dostaniesz pracę, bo inni już zrezygnowali. Wytrwałość jest najważniejsza.

ROLA INDIANY JONESA UCZYNIŁA Z NIEGO IKONĘ KINA

Starszy i fajniejszy. W lipcu skończył 71 lat. Szczerze przyznaje: - Czas mnie zmienił, Kiedyś byłem nadętym sztywniakiem, dziś jest we mnie sporo luzu i poczucia humoru.
Mąż, ojciec, dziadek. W 2010 r. poślubił aktorkę Calistę Flockhart, z którą wychowuje adoptowanego syna Liama (l. 12). Z dwóch wcześniejszych małżeństw (z Mary Marquardt i Melissą Mathison) ma czworo dzieci: Bena (l. 46), Willarda (l. 44), Malcolma (l. 26) i Georgię (l. 23). Jest też dumnym dziadkiem Eliela (l. 20), Guliany (l. 16) i Ethana (l. 3).
Znak szczególny. Blizna na podbródku - pamiątka po uderzeniu w słup telefoniczny. Ford miał wtedy 22 lata. - źródło http://www.rossnet.pl/skarb/artykul,wytrwalosc-jest-najwazniejsza,158




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz