środa, 5 marca 2014

Wywiad

Nie myślę, że na widowni mam fanów. Myślę, że mam na niej klientów, którym należy się jak najlepsza obsługa - mówi w rozmowie z "Gazetą" Harrison Ford, pułkownik Dolarhyde z filmu "Kowboje i obcy"

Wojciech Orliński: Podobno najpierw rzucił pan scenariuszem o ścianę, nie chcąc grać w filmie o kowbojach i obcych?

Harrison Ford: To gruba przesada, ale faktycznie na początku nie chwyciłem tego pomysłu. Poza tym to adaptacja komiksu...

Trzeba przyznać, że tytuł sugeruje, że to będzie komedia. Sam byłem zaskoczony, że jest inaczej.

- Właśnie dlatego ta historia ostatecznie zaintrygowała mnie na tyle, że doczytałem do końca. Spotkałem się z reżyserem Johnem Favreau, przekazałem swoje uwagi, a Daniel Craig wspaniałomyślnie zgodził się zrobić trochę więcej miejsca dla mojej postaci.

Dla Craiga główną motywacją było marzenie o westernie. A dla pana?

- Ja po prostu lubię kręcić w plenerze, lubię konną jazdę, lubię tego rodzaju przygody.

"Gwiezdne wojny" krytycy czasem opisywali jako "western w kosmosie", w pewnym sensie był to więc dla pana powrót na znajome terytorium?

- Przekonałem się dopiero wtedy, gdy Favreau zapewnił mnie, że nie chce robić pastiszu czy parodii. Oczywiście w tle pojawiają się kosmici, ale poza tym wszystko jest jak w klasycznym westernie. "Gwiezdne wojny" miały zupełnie inne założenia.

Co do mnie, sens aktorstwa jest w poruszaniu się po nieznanym terytorium. Nie interesuje mnie zbytnio przenoszenie doświadczenia z jednego filmu do grania w drugim. Szukam filmów, które pozwalają mi spróbować czegoś nowego. "Indiana Jones", "Świadek", "Uznany za niewinnego", "K-19", filmy o Jacku Ryanie - to są zupełnie różne role.

Ale ja od dziecka się cieszę, gdy jakiś film jest z Fordem - bo spodziewam się pewnego rodzaju jakości i w tym filmie ją odnajduję.

- Craig powiedział mi, że Anglicy mają takie powiedzonko: "Działa dokładnie tak, jak napisano na opakowaniu". Podoba mi się. To także znaczy, że zanim zgodzę się zagrać w filmie, dokładnie sprawdzę, czy podobne ambicje ma reszta ekipy. Nie myślę, że na widowni mam fanów. Myślę, że mam na niej klientów, którym należy się jak najlepsza obsługa.

O przepraszam, ja z całą pewnością jako dziecko zostałem pańskim fanem. Nigdy nie zapomnę, z jakimi uczuciami oglądałem "Poszukiwaczy zaginionej arki".

- I teraz pewnie pokazuje pan to swoim dzieciom? Mam szczęście, że filmy, które przyniosły mi sławę, to w gruncie rzeczy kino familijne. A więc kolejne pokolenia zarażają nimi swoje dzieci. Na ulicy często słyszę, jak ktoś mnie rozpoznaje i mówi do dziecka: "Zobacz, to Han Solo". A nie Harrison Ford.

W przyszłym roku kończy pan 70 lat - są aktorzy, którzy twierdzą, że w tym wieku trudno o ciekawą rolę.

- Nonsens. W tym zawodzie jest miejsce dla każdego. W innych jest gorzej. Gdybym był pilotem komercyjnej linii lotniczej, po 65. roku życia zakazano by mi wstępu do kokpitu. Jako aktor jestem zaś w takiej samej sytuacji, w jakiej jest pilot amator - mogę latać tak długo, jak długo mam na to ochotę, pod warunkiem że przejdę przez badania pokazujące, że jestem do tego zdolny.

Może pan wyjaśnić laikowi, co tak bardzo pociąga pana w amatorskim pilotowaniu?

- Połączenie swobody i dyscypliny. Ludzie często błędnie myślą, że tu chodzi o dreszczyk ryzyka. Nic podobnego. Piloci muszą mieć świadomość ryzyka, by go umiejętnie uniknąć. Uwielbiam latać gdzieś w głębi kraju, korzystać z prymitywnych lotnisk. Każde takie lądowanie czegoś człowieka uczy. I wszystko zależy ode mnie.

Słyszałem wiele opowieści o początkach pańskiej kariery - o tym, jak najpierw pracował pan w Hollywood jako cieśla, a potem dopiero przeszedł do aktorstwa etc.

- Też słyszałem różne wersje i chętnie to wyjaśnię. Przede wszystkim zajmowałem się aktorstwem, jeszcze zanim zacząłem zajmować się ciesielstwem. Skończyłem filozofię i na ostatnim roku już wiedziałem, że nie interesuje mnie kariera na uczelni. W college'u działałem w teatrze studenckim. Nie byłem ani najlepszym studentem, ani mistrzem sportowym, ani duszą towarzystwa, byłem raczej z tych, których nie kojarzy się na zjeździe absolwentów. A teatr mnie z tej anonimowości wyciągał na pierwszy plan. Ponadto fascynowało mnie samo opowiadanie. Bycie w zespole ludzi opowiadających jakąś historię wydawało mi się arcyciekawe.

Dla początkującego aktora w USA najlepsze są dwa kierunki - Nowy Jork albo Los Angeles. Ale w Kalifornii jest lepsza pogoda. Dostałem pierwszą pracę w Columbia Pictures. I kupiłem dom, który zacząłem na własną rękę remontować. Znajomy, który współpracował z muzykiem Sergio Mendesem, uznał mnie za zawodowego cieślę, bo ciągle z nim rozmawiałem o tym remoncie. No i polecił mnie, gdy Mendes mu powiedział, że szuka fachowca do budowy studia nagraniowego na podwórku jego posesji. Potrzebowałem tych pieniędzy, więc kupiłem kilka podręczników ciesielstwa i zbudowałem Mendesowi jego studio. Był tak zadowolony, że potem polecał mnie następnym w Hollywood.

Byłem specyficznym cieślą realizującym prywatne projekty bogatych ludzi. Jednocześnie ciągle byłem zapraszany na próbne zdjęcia, tylko że teraz nie szedłem już na nie spięty - po prostu na chwilę odkładałem narzędzia i w roboczym stroju wpadałem na casting. I dostawałem drugoplanowe role: "American Graffiti", "Rozmowa"... Kończyłem właśnie skomplikowany ozdobny portal przy wejściu do nowego biura Francisa Forda Coppoli, kiedy George Lucas po raz pierwszy powiedział mi, że pracuje nad filmem, który po wielu przeróbkach stał się w końcu "Gwiezdnymi wojnami".

Te wszystkie pańskie budowle nadal stoją?

- Oferowałem dożywotnią gwarancję i gdyby Coppola choćby teraz zadzwonił, że coś mu się sypie - biorę narzędzia i przyjeżdżam naprawiać.

Wróci pan jeszcze do Indiany Jonesa?

- Jedyną osobą, która może na to odpowiedzieć, jest George Lucas. Słyszałem, że pracuje nad scenariuszem, ale uwierzę, jak zobaczę.

Żebyśmy tylko znowu nie musieli czekać na to 20 lat.

- Proszę mi wierzyć, ja też bym tego nie chciał.


-źródło http://wyborcza.pl/1,75475,10179733,Harrison_Ford_dla__Gazety___Ciesla_Coppoli.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz